Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/376

Ta strona została przepisana.

cno. — To nic... W głowie zawróciło mi się co kolwiek. Słońce olśniło mnie tak mocno. To nic...
Wargi miała niemal całkiem białe i unikała spojrzeń kochanka. Jemu nie udawało się jeszcze zapanować nad trwogą i czuł prócz tego tak dojmujący, że zbudził w niej ten lęk i wstyd. Pamięć przywiodła mu na myśl ów ustęp jej listu: „A gdyby choroba napaść mnie miała w twych objęciach? Nie, nie, nie zobaczę cię już nigdy; nie chcę cię widzieć!“
Ona mówiła słabym głosem:
— To już przeszło. Lepiej mi teraz. Ale pić mi się chce okropnie. Gdzieby tu się napić można?
— Tam, w pobliżu kościoła, gdzie te namioty — odpowiedział jej Jerzy.
Wstrząsnęła żywo głową, odmawiając stanowczo.
— Pójdę przynieść. Ty tu poczekasz na mnie.
Ona upierała się przy swej odmowie.
— Poślijmy Colę. On tu musi być gdzieś w pobliżu; zawołam go.
— Tak, przywołaj go, ale po to tylko, by iść do Casalbordino. Tam się napiję. Mogę poczekać. Chodźmy.
Wsparła się na ramieniu Jerzego. Weszli napowrót po stoku wzgórza: doszedłszy do wierzchołka, ujrzeli całą dolinę mrowiącą się ludem, białe baraki, czerwonawy gmach świątyni. Dokoła pogiętych pni drzew oliwnych, stały wciąż nieruchome, me-