Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/379

Ta strona została przepisana.

zajmować od chwili, kiedy zobaczyła w tłumie padającego na ziemię epileptyka.
O kilka kroków jednak dalej, zatrzymała się znowu; niepochwytny jakiś niepokój zatamował jej oddech, łkanie wydzierające się gwałtem a powstrzymywane, dławiło formalnie. Spojrzała na kochanka, rozejrzała się dokoła nieprzytomna.
— Boże mój Boże, jakże mi smutno!...
Był to smutek czysto fizyczny, smutek zwierzęcy, który wydzierał się z głębin jej istoty, niby coś zwartego, dotykalnego i ciążącego, przygniatając ją nieznośnym ciężarem. Gdyby mogła, pragnęłaby teraz upaść na ziemię jak pod naciskiem niezmiernego jakiegoś brzemienia, by już się nie podnieść więcej; rada była stracić świadomość, stać się bezwładną masą; wyzionąć życie.
— Powiedz mi, powiedz, co chcesz, bym zrobił? Co mogę uczynić, by ci dopomódz? — szeptał Jerzy, ściskając jej rękę w szalonym niepokoju.
Ten smutek, nie byłaż to może larwa choroby?...
Przez kilka sekund stała tak z oczyma utkwionemi nieruchomie i błędnemi nieco. Drgnęła całem ciałem, posłyszawszy okrzyk wydany przez procesyę, którym żegnano kościół, odchodząc.
— Zaprowadź mnie gdziekolwiek. Może tu jest jaki hotel w Casalbordino... Gdzież się podział Cola?
Jerzy wytężał oczy w nadziei, że odkryje gdzie starca; potem odparł: