— Więc jedźmy.
Ujął rękę Hipolity, usiłując ją rozweselić.
— Odwagi, odwagi! Zażądamy pokoju; będziemy mogli odpocząć. Nie będziemy nic już widzieć, nic słyszeć. I ja także upadam ze zmęczenia... głowa mi pęka...
I dorzucił z uśmiechem:
— Nie jesteś czasem głodna?
Odpowiedziała na jego uśmiech. By ją rozerwać, począł wywoływać wspomnienia starego hotelu Ludovica Togni:
— To będzie tak jak w Albano. Pamiętasz?
Zdało mu się, że się rozpogadza zwolna. Chcąc zwrócić jej myśli na przedmioty lekkie, wesołe, ozwał się:
— Co też się stało z Pankracym? A, gdybyśmy tak mieli jedną z jego pomarańcz! Pamiętasz? Nie wiem co dałbym teraz za pomarańczę. Bardzo ci się pić chce? Czyś słaba?
— Nie... lepiej mi teraz... Nie mogę uwierzyć, że ta męczarnia już się skończyła nareszcie... Mój Boże, nie zapomnę nigdy tego dnia, nigdy, nigdy!
— Biedaczko!
Ucałował z uczuciem jej ręce. Potem wskazując na pola uprawne, co z dwu stron obrzeżały drogę:
— Patrz — zawołał — jakie piękne zboża. Oczyśćmy sobie tym widokiem o czy.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/382
Ta strona została przepisana.