Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/384

Ta strona została przepisana.

Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć głosów i inne, wciąć inne jeszcze, niewidzialne, podniosły się z po za tego tumanu pyłu, zachrypłe, ostre, cierpkie, głuche, pokorne, gniewne, każdy odrębny, w nieharmonijnym chórze.
— Dajcie jałmużnę!
— Zlitujcie się!
— Miłosierdzia!
— Stój! Stój!
— Miłosierdzia w imię Najświętszej Panny cudownej!
— Litości! Litości!
— Stój!
I z po za chmury kurzu ukazała się sfora ruchoma potworów. Jeden wywijał kikutami rąk odciętych, krwawych, jak gdyby rany świeże były jeszcze, lub źle zagojone. Inny miał dłonie zaopatrzone w mosiężne tarcze i posługiwał się niemi, by wlec z wielkim trudem masę bezwładnego swego ciała. Inny miał u szyi olbrzymie wolę pomarszczone i sine, które chwiało się jak podgardle wołu. Inny, skutkiem narośli na wardze, zdawało się że trzyma między zębami kawał surowej wątroby. Inny znów miał twarz wygryzioną głęboko, toczącym ją rakiem, który odsłaniał rowki nosowe i górną szczękę. Inni znów inne ukazywali ohydy, na wyścigi, z gwałtownemi giestami, z groźną prawie postawą, jak gdyby chcieli udowodnić swe prawa.
— Stój! Stój!