— Dajcie jałmużnę!
— Patrzcie! Patrzcie! Patrzcie!
— Mnie! Mnie!
— Dajcie jałmużnę!
— Zlitujcie się!
— Zlitujcie nademną!
Był to istny atak, niemal rozbój na publicznej drodze. Zdawali się zdecydowani przemocą domagać się swych kilku groszy, choćby im przyszło pochwycić za koła, lub uczepić się nóg końskich.
— Stój! Stój!
Kiedy Jerzy szukał pieniędzy w kieszeniach, by je rzucić tej zgrai, Hipolita przyciskała się do niego wylękła; obrzydzenie ściskało jej gardło, nie mogła już zapanować nad fantastycznym przestrachem, który ją ogarniał w jaskrawem białem świetle, na tej ziemi nieznanej, gdzie roiło się tak straszne, posępne życie.
— Stój! Stój!
— Dajcie jałmużnę!
— Mnie! Mnie!
Ale woźnica zirytowany, podniósł się nagle na koźle, wzniósł w górę bicz w krzepkiej dłoni i począł okładać żebraków z całej siły; a za każdem uderzeniem nie szczędził wymyślać. Rzemień wił się jak wąż i świstał. Pod razami, żebracy wyli i przeklinali, ale nie cofali się ani na krok. Każdy domagał się swej cząstki.
— Mnie dajcie! Mnie!
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/385
Ta strona została przepisana.