Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/387

Ta strona została przepisana.

było tak straszliwe, jak widok tej wielkiej, szerokiej, pełnej kurzu drogi, oślepiającej białością, gdzie wszystkie te szczątki rasy zniszczonej, te ciała upodlone i zniżone do poziomu niechlujnego zwierzęcia i materyi plugawej, rozpościerały i obnażały swe kalectwa z łachmanów, obwieszczając je przechodniom.
Nieprzeliczona horda zalegała spadzistości i rowy; mieli z sobą swe rodziny, progeniturę, krewnych, utensylia całe. Widać było kobiety wpół nagie, z zapadłemi bokami jak suki, co urodziły; dzieci zielone jak jaszczurki, z oczyma żarłocznemi, z ustami już zwiędłemi, ponure, noszące we krwi chorobę dziedziczną. Każda rodzina posiadała swego potwora: bęzrękiego, krzywonogiego, z wolem, ślepca, trędowatego, epileptyka. Każda otrzymywała w spuściznie swój wrzód, który jej należało pielęgnować tylko, aby zeń mieć dochód. Potwór, popychany przez swych krewniaków, oddzielał się od grupy, zbliżał się wśród kurzu, giestykulował i wzywał litości na korzyść reszty.
— Zlitujcie się, jeśli chcecie, byście byli wysłuchani! Obdarzcie jałmużną! Patrzcie jakie to moje życie! Jakie życie!
Jeden z tych potworów, czarny i płaskonosy jak mulat, z wielką lwią grzywą, zbierał kurz z drogi w pukle swych włosów, potem wstrząsał głową, otaczając się istnym obłokiem. Jakaś znów schorzała, bez wieku, zda się, niemająca