Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/388

Ta strona została przepisana.

już ludzkiej postaci, przykucnąwszy u słupa, podnosiła fartuch, ukazując swą rupturę, olbrzymią i żółtą jak pęcherz, pełen łoju. Siedząc na ziemi, inna znów, trędowata, wskazywała palcem na swą nogę, potwornie rozrosłą jak pień dębu, pokrytą brodawkami i strupami żółtemi, posianą czarnemi lub brunataemi plamami, tak nadmiernie wielką, że trudno było uwierzyć, iż należy do niej. Ślepiec na kolanach z pięściami wzniesionemi ku niebu, jakby był w ekstazie, miał pod szerokiem czołem dwa otwory krwawiące. Inni znów jeszcze, stawali wciąż, jak daleko tylko oko mogło zasięgnąć, w olśniewających promieniach słońca. Całe rozległe przydroże, zda się, było ich pełne, bez żadnej przerwy. Ich błagania, lamenty szły w nieskończoność, to podnosiły głośniej, to znów zniżały w chórze, różnorodne, z tysiącem akcentów. Obszar samotny wsi, niebo milczące i puste, odblaski oślepiające płonącej ogniem drogi, nieruchomość roślinnych kształtów, wszystkie dokoła przedmioty czyniły tę chwilę iście tragiczną, przywodziły na myśl obraz biblijny drogi rozpaczy, która prowadzi do przeklętego jakiegoś grodu.
— Uciekajmy ztąd, zawracajmy, błagam cię, Jerzy, zawróćmy! — powtarzała Hipolita z dreszczem przestrachu, owładnięta przesądną myślą jakiejś okropnej kary bożej, lękając się nowych widoków, straszliwszych może jeszcze pod tym błę-