określić swych wspomnień. Ale doznawała niejasnego wrażenia, że dziwaczne te postacie dwojga starców wplecione są we wspomnienia jej miłości.
— Kto to? powiedz mi — powtórzyła do ucha Jerzemu.
— Państwo Martlet: master Martlet i jego żona. Przynoszą nam szczęście. Czy wiesz gdzieśmy ich spotkali?
— Nie; ale pewną jestem, że ich już gdzieś widziałam.
— Było to w kaplicy na ulicy Belsiana, 2-go kwietnia, kiedy cię poznałem...
— Ach! tak, przypominam sobie! Oczy jej promieniały; przypadek wydał jej się cudownym. Oparła głowę o poręcz i poczęła myśleć o tych przeżytych chwilach. Stanął jej w oczach kościółek na ulicy Belsiana, tajemniczy, zatopiony w błękitnawym zmierzchu, na trybunie, której wygięcie tworzyło rodzaj balkonu, wieniec młodych dziewcząt, śpiewających chórem; na dole grupa muzykantów z rzniętemi instrumentami, stojących przed pulpitami z białego jodłowego drzewa; dokoła w stalach dębowych słuchacze siedzący nieliczni, niemal wszyscy siwi lub łysi. Kapelmistrz wybijał takt. Woń jakaś pobożna zwietrzałych kadzideł i fiołków mieszała się z muzyką Sebastiana Bacha.
Pokonana żywością tych wspomnień, pochyliła się ponownie ku kochankowi i szepnęła:
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/39
Ta strona została przepisana.