tacką blaszaną, na której dźwięczało kilka pieniążków.
— Madonna sprawiła cud! Cud! Cud! Dawajcie jałmużnę! W imię Maryi przenajświętszej i najlitościwszej, bądźcie miłosierni!
A kobiety, mężczyźni, wszyscy razem wykrzywiali twarze, jakby do płaczu. Chora zaś słabym ruchem podnosiła cokolwiek kościste ręce, których palce poruszały się jakby chwytały coś w powietrzu; nogi zaś obnażone, żółte jak twarz jej i ręce, połyskujące u kostek, miały sztywność śmierci. A wszystkie te nędze ludzkie, wszystkie te ohydy rozpościerały się w białem i nieubłaganem świetle, blizko, blizko, coraz to bliżej...
— Zawracaj, zawracaj! — krzyknął Jerzy na woźnicę — zawracaj i poganiaj co siły!
— Już przybyliśmy, signore. Co cię tak przestrasza?
— Zawracaj!
A rozkaz tak był stanowczy, że woźnica zawrócił pośród ogłuszających wrzasków.
— Poganiaj, poganiaj!
I od góry aż na sam stok pochyłości, powóz mknął szybko, jakby uciekał pośród chmur gęstęgo kurzu, przez które przedzierało się chwilami schrypłe wycie.
— Gdzie jedziemy, panie? — spytał woźnica, pochylając się, w obłoku pyłu.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/390
Ta strona została przepisana.