Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/391

Ta strona została przepisana.

— Tam, tam, do morza! Poganiaj!
Jerzy podtrzymywał Hipolitę, niemal zemdloną, nie starając się jej cucić. Doznawał teraz niejasnego zaledwie pojęcia o tem wszystkiem co się działo dokoła. Obrazy rzeczywiste i obrazy fantastyczne wirowały mu razem w umyśle, mięszały, przyprawiały o halucynacye. Brzęczenie bezustanne napełniało mu uszy i nie dozwalało rozróżnić wyraźnie żadnego innego odgłosu. Serce ściskał mu przygniatający niepokój, niby zmora senna: niepokój wydostania się z tej strefy okropnej, z tego snu ohydnego, niepokój odzyskania poprzedniej jasności wrażeń, pragnienie, by znowu czuć drżącą na piersi ukochaną istotę i znowu módz napowrót zobaczyć uśmiech jej serdeczny.

Niech żyje Marya!

Raz jeszcze fala hymnu dobiegła aż do niego; raz jeszcze przybytek Maryi ukazał się po lewej stronie po nad olbrzymiem mrowiskiem, czerwonawy, w pożodze słońca, tronujący po nad szczytami namiotów, promieniujący rzekłbyś, potworną jakąś, pochłaniającą, tajemniczą potęgą.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

I fale tłumów ginęły, znikły a po za wzniesieniem stoku zniknęła też i świątynia. I nagle świeży podmuch przemknął po szerokich zbóż po-