Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/394

Ta strona została przepisana.

— Muszę go pochwycić! — zawołała z porywem dziecinnego kaprysu.
I usiłowała uwięzić wielką ćmę piekielną, która bez odpoczynku krążyła dokoła lampy. Usiłowania jej gwałtowne i nagłe pozostawały jednak bezskutecznemu. Przewróciła szklankę, strąciła na stole piramidę owoców, o mało nie stłukła klosza od lampy.
— Co za zaciekłość! — ozwał się Jerzy, który chciał ją podniecić jeszcze — ale i tak ci się to nie uda.
— Owszem, zobaczysz, że uda — odpowiedziała z uporem, patrząc mi prosto w oczy. — A może założysz się?
— O co zakład?
— O co chcesz tylko.
— Więc niech będzie à discrétion.
— Dobrze, à discrétion.
W gorącem świetle twarz jej miała najbogatszy swój i najłagodniejszy koloryt, ten koloryt idealny „złożony z ambry bladej i matowego złota, w który mięszało się może kilka zaledwie tonów bladej róży“, ten koloryt, w którym nie dawno Jerzy dopatrywał się całej tajemnicy i całego piękna starożytnej duszy wenecyańskiej, przeniesionej w słodką krainę Cypru. We włosach miała w pięty gwoździk, płonący jak jej żądza. A oczy przyćmione rzęsami połyskiwały jak jeziora u zmroku, w oprawie wierzb płaczących.