Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/398

Ta strona została przepisana.

— Jakaś ty okrutna! — wymówił Jerzy. — Jakaś ty okrutna!
Uśmiechnęła się, całą uwagę zwróciwszy na swe zajęcie, kiedy tymczasem ofiara trzepotała skrzydełkami, już opadającemi zwolna.
— Jakaś ty okrutna! — powtórzył Jerzy cichszym już ale poważniejszym głosem, dostrzegłszy na twarzy Hipolity jakiś wyraz zagadkowy, złożony z upodobania i wstrętu, który zdawał się dowodzić, że doznawała specyalnej przyjemności w sztucznym dręczeniu własnej wrażliwości.
Przypomniał sobie, że w kilku okolicznościach, okazała już upodobanie chorobliwe do tego rodzaju podnieceń. Nigdy prawdziwe, czyste uczucie litości nie napełniło jej serca ani wobec łez i krwi pielgrzymów w świątyni, ni wobec dziecka konającego na barłogu chłopskiej chaty. I stanęło mu w myśli także jak przyśpieszała kroku ku gromadce ciekawych, pochylonych przez parapet w Pincio, chcących dopatrzeć się na bruku śladów krwi samobójcy.
W głębi jej miłości utajonem jest okrucieństwo — pomyślał. — Jest w niej coś destrukcyjnego, co się ujawnia tem wyraźniej, im zapał jej pieszczot jest większym...“
I stawał mu w myśli obraz przerażający, niemal gorgoński tej kobiety, takiej, jaką się ukazywała często jego wpół przymkniętym oczom, w spazmie rozkoszy lub w bezwładności najwyższego wyczerpania.