Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/403

Ta strona została przepisana.
II.

Pod namiotem rozbitym na nadmorskim piasku, po kąpieli, wpół nagi jeszcze, przypatrywał się Hipolicie, niemogącej oderwać się dotąd od słonecznych promieni nad brzegiem wód, owiniętej białym peniuarem. W oczach miał jeszcze migotanie, bolesne niemal, a wielki blask południa sprawiał mu wrażenie przykrości fizycznej, połączonej z nieokreślonym jakimś przestrachem. Była to straszliwa godzina, punkt kulminacyjny światła i ciszy, unoszących się nad próżnią życia. Rozumiał teraz przesąd pogański, obawę świętą przed południami kanikularnemi na wybrzeżu, zamieszkiwanem przez boga tajemniczego a okrutnego. W głębi nieokreślonej jego obawy było coś, jakby oczekiwanie człowieka, który spodziewa się zobaczyć jakieś zjawisko nagłe a potworne. Wydawał się sam sobie dziecinnie słaby i trwożliwy, czuł, że mniej teraz miał odwagi i sił, jakby po jakiejś próbie, która się nie udała. Zanurzając ciało swe w morzu, wystawiając czoło na działanie słońca, przepływając krótką przestrzeń, próbując się w ulubionem swem ćwiczeniu