Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/411

Ta strona została przepisana.

przetwarzania mnie w twych oczach. Zapach mojej skóry ma władzę zatapiania w tobie całego świata“.
W nim, dla niego tonął też świat cały, kiedy się zbliżała, jak wąż gibka i podstępna, by się u jego boku wyciągnąć na macie z sitowia. Raz jeszcze rzeczywistość zamieniała się w nieokreśloną złudę, pełną halucynacyjnych obrazów. Odblaski morza napełniały namiot migotaniem złota, rzucały tysiące płomyczków złotych na włókna tkaniny. Przez otwór u wejścia, widać było obszar niezmierny spokojnego morza, przestrzeń nieruchomą bez końca wód, pod płomiennem, ponurem niemal sklepieniem niebios. Zwolna i te nawet kształty zewnętrzne, zatarły się, znikły.
W ciszy nie słyszał już nic, prócz rytmu krwi własnej; w cieniu nie widział nic, prócz tych dwojga oczu wielkich, utkwionych w niego z rodzajem wściekłości. Owijała go całego tym podwójnym kontaktem, jak gdyby zapożyczyła dla siebie własności u chmury. I przez wszystkie pory płomienne tej skóry wciągał on wyziew upajający morza, jak parującą sól przez płomienie. I w gęstwie tych włosów, wilgotnych jeszcze, odnajdował tajemnicę najgłębszych lasów morskich porostów. I w ostatecznym obłędzie swej świadomości, zdało mu się, że sięga dna przepaści, gdzie głowa jego uderza o skałę.
Potem posłyszał, jakby gdzieś zdaleka szelest spódnic i głos Hipolity, mówiący: