Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/412

Ta strona została przepisana.

— Chcesz poleżeć jeszcze trochę? Śpisz może?
Otworzył oczy; mruknął, wpół nieprzytomny jeszcze:
— Nie, nie śpię.
— Co ci jest?
— Umieram.
Spróbował uśmiechnąć się. Zobaczył biały, błysk zębów Hipolity, która się uśmiechała.
— Czy chcesz, żebym ci dopomogła w ubierania?
— Nie. Ubiorę się natychmiast. Idź, idź, ja cię dogonię — szepnął sennym głosem.
— Więc idę na górę. Zanadto jestem głodna. Ubieraj się prędko i przychodź.
— Dobrze, natychmiast.
Zerwał się nagle, poczuwszy niespodziewanie na ustach, usta Hipolity. Otworzył oczy; próbował się uśmiechnąć:
— Litości!
Posłyszał zgrzyt piasku pod oddalającemi się krokami. Wielka cisza objęła w posiadanie napowrót nadbrzeże. W przerwach dochodził od brzegu i skał tylko lekki plusk, szmer słaby, podobny do tego, jaki sprawiają zwierzęta pijące z sadzawki.
Przeszło kilka minut, podczas których walczył z obezwładnieniem, które groziło niemal zamienienem się w letarg. Nakoniec, nie bez trudu, usiadł na swem posłaniu; wstrząsnął głową, by rozproszyć mgły myśli, co go obsiadły; rozejrzał