Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/420

Ta strona została przepisana.

Był to grom radości. Potem wszyscy umilkli i patrzyli na zbliżający się orszak kobiet, niosących ostatni hojny poczęstunek właściciela za zżęte pole.
Kobiety dwoma szeregami, podtrzymując na ramionach wielkie dzbany malowane, śpiewały. A widz obcy, widząc je występujące z pomiędzy pni drzew oliwnych jak z pomiędzy jakiej kolumnady na tle morskiem, doznawał złudzenia, że patrzy na jedno z tych poselstw, wysyłanych corocznie do świątyni delfickiej, które się rozwijają tak harmonijnie na płaskorzeźbach fryzów świątnic lub dokoła sarkofagów.
Kiedy powracał do domu, ten obraz wielkiej piękności towarzyszył mu wzdłuż całej ścieżki, którą szedł zwolna w wieczornym chłodzie, w którem unosiły się jeszcze fale chóralnego śpiewu. Na skręcie zatrzymał się, by posłuchać melodyjnego głosu, który się przybliżał a który, zdało mu się, że rozpoznaje. Skoro tylko go poznał, dziwna radość go przejęła; był to głos Favetty, młodej śpiewaczki o oczach sokolich, głos dźwięczny, drgający, który w nim budził zawsze wspomnienie owego rozkosznego majowego poranka, co mu błysnął wśród labiryntu jałowców kwitnących, ponad samotnością złocistego ogrodu, gdzie zdumionemu zdawało się, że odkrył tajemnicę szczęścia.
Nie podejrzewając obecności obcego człowieka, osłonionego żywopłotem, Favetta, szła, prowadząc