krowę na postronka. I śpiewała z głową wzniesioną w górę, z otwartemi usty, zwróconemi ku niebu, z twarzą oblaną światłem zachodu; z gardła jej płynął śpiew czysty, rozgłośny, krystaliczny jak źródło. Po za nią, ładne zwierzę śnieżnej białości, postępowało spokojnie; a za każdym krokiem chwiało się podgardle i masa wymion, wezbranych mlekiem po obfitej paszy, poruszała się zwolna.
Kiedy spostrzegła obcego, śpiewaczka przerwała pieśń i zatrzymała się. Ale on, idąc naprzeciw niej z radosnym wyrazem twarzy, jak gdyby odnajdował przyjaciółkę z szczęśliwych swych czasów:
— Gdzie tak idziesz, Favetto? — zawołał.
Posłyszawszy, że ją woła po imieniu, zarumieniła się i uśmiechnęła, zakłopotana.
— Odprowadzam krowę do obory — odpowiedziała.
Ponieważ nagle zwolniła kroku, pysk zwierzęcia dotknął jej krzyża; a śmiały biust jej wznosił się między wielkiemi rogami, jak między obręczą liry.
— Zawsze śpiewasz? — pytał Jerzy, podziwiając ją w tej pozie. — Zawsze?
— Eh, panie — odparła z uśmiechem — gdyby nam zabrano śpiew, cóżby nam pozostało?...
— Pamiętasz ten ranek, kiedy zrywałeś kwiaty jałowcu?
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/421
Ta strona została przepisana.