— Kwiaty jałowcu dla twojej żony, signore?
— Tak; czy pamiętasz ten ranek?
— Pamiętam.
— Zaśpiewaj mi raz jeszcze tę pieśń, którą mi śpiewałaś wówczas!
— Sama jedna nie mogę jej zaśpiewać.
— To zaśpiewaj mi jaką inną.
— Tak zaraz, w twojej obecności. Wstydzę się. Zaśpiewam w drodze. Adieu, signore.
— Żegnaj, Favetto.
I poszła dalej, wiodąc za sobą spokojne zwierzę. Uszedłszy kilka kroków, zaintonowała piosenkę całą siłą swego głosu, który ogarnął pola, skąpane w blasku.
Słońce zaszło przed chwilą i nadzwyczaj żywe światło zalało wybrzeża i morze, fala niezmierna nieujętego złota wznosiła się od zachodu nieba ku zenitowi i schodziła na skraj przeciwległy, którego błękit przezroczy przenikała z niesłychaną powolnością. Stopniami Adryatyk stawał się coraz jaśniejszym i łagodniejszym, barwą zbliżał do zieleni pierwszych wiosennych listków wierzby. Tylko czerwone opony, tak wspaniałe jak gdyby były z purpury, przerywały tę rozlaną jasność.
„To prawdziwe święto — myślał Jerzy, olśniony wspaniałością zachodu, czując jak dookoła drga radość życia. Gdzież żyje istota ludzka, dla której dzień, od brzasku aż do zmroku jest jednem świętem, uświęconem jakąś nową zdobyczą?“
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/422
Ta strona została przepisana.