Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/424

Ta strona została przepisana.
IV.

Od owej nocy tragicznej, kiedy Kandya, zniżywszy głos, mówiła o czarach, ciążących nad ludźmi z trabocco, ten wielki szkielet białawy, rozpościerający się na rafach, nieraz pociągał u sobie oczy i budził ciekawość przybyszów, zamieszkujących pustelnię. W półkolu małej, szemrzącej zatoki, ten kształt zjeżony i przyczajony podstępnie, wiecznie stojący na czatach, zdawał się zadawać kłam szczęściu samotności. W palące i nieruchome południe, w mgliste zmroki, przybierał czasami potworną jakąś powierzchowność. Niekiedy, gdy wszystko odpoczywało dokoła, słychać było zgrzyt windy i trzask wiązań. W noce księżycowe widziałeś czerwone blaski pochodni, odbitych w wodach.
W któreś popołudnie ciążącej bezczynności, Jerzy zaproponował Hipolicie:
— Nie poszłabyś obejrzeć trabocco?
Odpowiedziała:
— Chodźmy, jeśli chcesz. Ale jak ja to zrobię, żeby przejść przez pomost? Próbowałam raz już...