Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/425

Ta strona została przepisana.

— Prowadzić cię będę za rękę.
— Przejście jest zbyt wązkie.
— Spróbujemy.
I poszli. Zeszli po ścieżce. Na jej zakręcie znaleźli rodzaj schodów, wyciętych w granicie, mało zdatnych do przejścia, których nieregularne stopnie schodziły do raf, aż do początku chwiejnego pomostu.
— Widzisz, co ja zrobię? — mówiła Hipolita z żalem. — Dość mi patrzeć tylko a już zawraca mi się w głowie.
Pierwsza część mostku składała się z jednej, jedynej deski, bardzo wązkiej, podtrzymywanej przez belki, przytwierdzone do skały; druga część, szersza, złożona była z cienkich tarcic poprzecznych, białych, białością niemal srebrzystą, przegniłych, łamiących się, źle spojonych i tak rzadkich, że zdawało się, iż się muszą załamać pod najlżejszym naciskiem stopy.
— Nie chcesz spróbować? — spytał Jerzy, skonstatowawszy z wrażeniem wewnętrznem osobliwszej ulgi, że Hipolicie nie uda się nigdy przedostać po niebezpiecznem przejściu. — Patrzaj, ktoś idzie, aby nam podać rękę.
Dziecko wpół nagie biegło od pokładu, zwinne jak kociak, brunatne jak bronz obfity w złoto. Pod jego pewną nogą tarcice trzeszczały, belki się gięły. Doszedłszy do środka mostu, blizko już obcych, poczęło ich zachęcać energicznemi