się znajduje na pomoście statku. W jednej sekundzie chłód morza pluskającego, co się rozbijało o rafy, rozbudził w jego pamięci niektóre epizody z życia, które pędził na pokładzie „Don Juana“, i doznał w całej swej istocie dreszczu nagłego, na myśl fantastyczną, że mogą podnieść kotwicę. „Do żagli! Do żagli!“
Zaraz natychmiast oczy jego zwróciły się na otaczające przedmioty, których najdrobniejsze szczegóły zauważył ze zwykłą sobie jasnością.
Turchino skłonił mu się szorstko, ruchem, którego nie osłodziły ani słowa, ani uśmiech, jak gdyby żadne wydarzenie, jakniebądź byłoby niezwykłem, nie było w stanie przerwać bodaj na chwilę okropnych rozmyślań, które znać było na ziemistej jego twarzy, bez podbródka prawie, niewiele co większej nad pięść, z długim, wystającym nosem, spiczastym jak paszcza szczupaka, między parą małych iskrzących się oczu.
Toż samo zamyślenie czytać mogłeś na twarzach dwu jego synów, którzy również skłonili się tylko w milczeniu i zabrali zaraz napowrót do roboty, nie pozbywając się przecież swego stałego smutku. Byli to młodzieńcy lat dwudziestu przeszło, wychudli, spaleni, wstrząsani jakimś niepokojem muskulatury, jak opętańcy. Wszystkie ich ruchy wyglądały raczej na kurcze konwulsyjne, na dreszcze; a pod skórą ich twarzy, pozbawionej podbródka, widać było chwilami, jak drgają muskuły.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/428
Ta strona została przepisana.