Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/429

Ta strona została przepisana.

— Połów dobry? — spytał Jerzy, ukazując szeroką sieć zanurzoną, której rogi widać było na powierzchni wód.
— Nie dziś, panie — pomruknął Turchino, z akcentem hamowanego gniewu.
A po chwili milczenia, podjął:
— Kto wie, może to ty, signore, przynosisz nam połów szczęśliwy...
— Wyciągnijcie sieci; zobaczymy.
Synowie jego zabrali się do windy.
Przez szpary pokładu widać było migocącą i spienioną wodę. W jednym rogu platformy wznosiła się nizka chatka, o dachu słomianym, którego szczyt osłonięty był szeregiem dachówek czerwonych i przyozdobiony rzeźbą dębową, przedstawiającą głowę wołu, z parą wielkich rogów, przytwierdzonych tam, jako ochrona od czarów. Inne jeszcze amulety zwieszały się z dachu, pomieszane z krążkami drzewa, do których przytwierdzone były mazią kawałki lustra, okrągłe jak oczy; pęk widłów czterozębnych, zardzewiałych leżał u niskiego jej wejścia. Na prawo i lewo wznosiły się dwa maszty prostopadłe, oparte o skałę, podtrzymywane u podstawy palami wszelkiej grubości, co krzyżowały się pogmatwane, połączone z sobą grubemi gwoździami, pospajane klamrami żelaznemi i linami, umocnione na wszystkie sposoby przeciwko burzom morskim. Dwa inne maszty, poziomo położone, przecinały tamte na krzyż i sterczały jak przed-