Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/430

Ta strona została przepisana.

nie maszty okrętu daleko po za rafy na głębokich i zarybionych wodach. Na końcach widlastych czterech masztów zwieszały się bloki z linami, łączącem się z rogami sieci kwadratowej. Inne liny przechodziły znów przez inne bloki na końcu mniejszych drągów; aż do najodleglejszych skał koły powbijane, podtrzymywały liny posiłkowe; niezliczone deski, poprzybijane do belek, wzmacniały słabe punkty. Walka długa i uporna przeciw szałowi i zdradom fali, była tu jakby wypisaną na tym olbrzymim tułowiu za pomocą tych węzłów, tych gwoździ, tych machin. Cały przyrząd zdał się żyć własnem życiem, miał pozór i kształt ożywionego ciała. Drzewo wystawione przez lata całe na działanie słońca, na deszcze, na burze, ukazywało wszystkie swe fibry, odkrywało wszystkie swe chropowatości i wszystkie sęki, odsłaniało wszystkie strony wytrzymałej struktury, obnażało się, trawiło, stawało białem jak piszczel, lub świecącem jak srebro, to szarawem jak krzemień, nabywało charakteru i znaczenia osobnego, znamienia tak wyrazistego, jak człowiek, na którym cierpienie i starość dokonywa straszliwego dzieła zniszczenia.
Winda zgrzytała, podnosząc się przy pomocy czterech drągów i cała maszyna trzeszczała, drżała pod wysiłkiem, kiedy równocześnie sieć obszerna wynurzała się zwolna z toni zielonkawej, o złotawych, migotliwych blaskach.