Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/431

Ta strona została przepisana.

— Nie — mruknął ojciec, widząc występujące na powierzchnię wód dno pustej sieci.
Synowie puścili drągi wszystkie razem i z mocniejszym jeszcze zgrzytem, winda poczęła się obracać w powietrzu czterema swemi grubemi ramionami, które mogły przeciąć na pół człowieka. Sieć zanurzyła się znowu. Wszyscy umilkli. W ciszy nie było słychać nic już więcej, prócz plusku fali, uderzającej o rafy.
Ciężar przekleństwa jakiegoś przygniatał nędzne te istnienia. Jerzy stracił ochotę rozpytywania się, oglądania, badania, ale czuł, że to towarzystwo milczące i tragiczne, niezadługo będzie dlań miało urok jakiegoś bolesnego powinowactwa. Nie byłże i on także ofiarą jakiegoś przekleństwa? I spojrzał instynktownie ku brzegowi, gdzie na tle skały rysował się profil postaci kobiecej