nowe życie, bądź umrzeć śmiercią mniej rozpaczną.
Umrzeć on musiał. Wiedział dokładnie, że jest na śmierć skazanym, wiedział, że jest nieodwołalną; i przekonany był, że akt finalny spełni się w tygodniu, który poprzedzał piątą rocznicę, między ostatniemi dniami lipca a pierwszemi sierpnia. Od czasu owej pokusy, co w skwarne południe, wobec połyskujących relsów, przeszła mu przez myśl błyskawicą, zdawało mu się nawet, że już znalazł sposób. Wciąż miał ucho wytężone na grzmot pociągu i doznawał dziwnego niepokoju, kiedy zbliżała się godzina jego nadejścia. Ponieważ jeden z tunelów leżał w pobliżu trabocca, mógł ze swego tapczanu słyszeć głuchy łoskot, który wstrząsał całem wzgórzem; a czasami, jeśli wówczas zajęty był innemi myślami, zrywał się przerażony, jak gdyby niespodziewanie posłyszał grom własnego przeznaczenia.
Nie taż sama to myśl owładnęła tymi posępnymi, milczącymi ludźmi? Oni i on zarówno, czyż nie czuli nad swoją głową, nawet w pośród spieki skwarnego lata, tegoż samego mroku? Może właśnie to powinowactwo było powodem, że tak polubił to miejsce i to towarzystwo. Na dźwięcznych wodach, pozwalał kołysać się w objęciach widma, które sam stworzył, kiedy tym czasem chęć życia odbiegała od niego zwolna, jak ciepło opuszcza trupa.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/434
Ta strona została przepisana.