ków białej róży, z rozsypującym się kwiatem; pozostawiając trwałą pianę, niby liście opadającego kwiecia na tafli zwierciadła. Inne znów, podnosiły się, wzmagały w szybkość i siłę, zbliżały do brzegu, dosięgały go z tryumfalnym łoskotem, po którym następował pomruk przewlekły, podobny do szumu, który wydają zeschłe liście pod stopą przechodnia. I kiedy trwał jeszcze ten złudny szum leśny, inne fale, tam dalej, dalej, na półkolu zatoki, biegły wśród przestanków, coraz, coraz to krótszych, po których następował tenże sam szmer, tak że strefa dźwięków zdała się przedłużać w nieskończoność bezprzestanną wibracyą miryadów zeschłych liści.
Ta naśladownicza leśna harmonia była stałą osnową, na której bałwany rozbijające się o rafy, kładły akordy rytmów przerywanych. Fala biegła z uniesieniem miłości czy gniewu, na złomy skał niewzruszone, rzucały się na nie z rykiem, rozpryskiwały pianą, zalewając swemi wody najtajniejsze szczeliny. Zdawało się, iż jakiś duch przepotężny przyrody napełnia swoim ruchem instrument, rozległy a różnodźwięczny jak organ, przechodząc wszystkie po kolei niezgodne tony, trącając o każdą nutę, zarówno radości, jak bólu.
Śmiała się fala, jęczała, błagała, śpiewała, modliła, pieściła, szlochała, groziła; kolejno to radosna, żaląca się, pokorna, ironiczna, pochlebiająca. zrozpaczona lub okrutna. Tryskała aż do
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/437
Ta strona została przepisana.