Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Gdybyśmy tak zapalili papierosa — przemówił Jerzy. — Teraz trzecia. To godzina, w której zamierzałem właśnie wejść do kaplicy, dwa lata temu.
I ponownie wspomnienie owego wielkiego dnia zajęło mu umysł.
Przez kilka minut palili w milczeniu, słuchając deszczu, który padał ze zdwojoną siłą. Po przez szyby zabłocone widzieli wątłe drzewko, uginające się pod wiatru podmuchem.
— Moja miłość datuje od znacznie dawniejszego czasu niż twoja — odezwał się Jerzy. — Przed tym dniem jeszcze zrodziła się ona.
Kobieta zaprotestowała.
A on pod urokiem głębokiego czaru tych dni, nieodwołalnie ubiegłych, dodał z serdecznością:
— Widzę cię jeszcze, jak cię widziałem po raz pierwszy przechodzącą! Jakież to wrażenie niezatarte! Było to pod wieczór, kiedy poczęto zapalać światła, kiedy na to ulice zapada fala błękitu... Stałem przed witrynami Alinarego sam jeden; przyglądałem się postaciom, alem ich nie rozróżniał; był to stan nieokreślony; trochę znużenia, sporo smutku, z jakąś niejasną potrzebą idealniejszych uczuć... Tego wieczora czułem nieprzeparte pragnienie poezyi, podniosłości rzeczy duchowych. Byłoż to przeczucie?
Zatrzymał się na długą chwilę; ale Hipolita nie mówiła nic, czekając, by skończył, cała oddana przyjemności słuchania go z poza lekkich obłocz-