Wymówiła te słowa powolnie, skandując niemal sylaby głosem, który nabrał nagle szczególniejszej czystości. W spojrzeniu zaś miała dziwną mieszaninę nieokreślonej jakiejś namiętności, ironii, okrucieństwa i dumy.
— Wszak prawda? Wszak to prawda? — nastawała.
Wciąż ściskała mu coraz mocniej skronie; ale zwolna jej palce zapuszczały się we włosy, łaskotały zlekka uszy, schodziły aż do karku, jedną z tych pieszczot, których ona tylko posiadała sztukę.
— Wszak to prawda? — powtarzała, kładąc w powtarzane słowa pieszczotę subtelną, nadając swemu głosowi ten akcent, który, jak wiedziała już z doświadczenia, zdolnym był wzbudzić niepokój w kochanku. — Wszakże to prawda?
Nie odpowiedział nic; przymykał oczy; poddawał się; czuł, że życie zeń ucieka, że świat zapada gdzieś i znika mu z przed oczu.
I raz jeszcze ulegał pod wpływem prostego dotknięcia tych szczupłych rączek; raz jeszcze Nieprzyjaciółka odnosiła tryumf, zaznaczała swą nad nim władzę. Zdawało się, że mu powiada „Nie możesz uciec przedemną, nie możesz się wyzwolić. Wiem, że się mnie lękasz; ale żądza, którą budzę w tobie, silniejszą jest od obawy. I nic nie upaja mnie tak bardzo, jak ten twój lęk właśnie, jak kiedy czytam trwogę w twych oczach, kiedy czuję drżenie twych fibrów“.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/445
Ta strona została przepisana.