Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/45

Ta strona została przepisana.

ków dymu, który jedną obsłonkę więcej narzucał na to przyćmione wspomnienie.
— Było to w lutym. Zapamiętaj; właśnie przed kilku dniami zwiedziłem Orvieto. Zdaje mi się nawet, że jeśli stałem wówczas przed Alinarim, to dlatego, że zamierzałem żądać od niego fotografii relikwiarza. A tyś przeszła!... Odtąd dwa czy trzy razy jeszcze miałem sposobność, dwa czy trzy, nie więcej, widzieć cię tak samo bladą, tą szczególną bladością. Nie możesz sobie wyobrazić, Hipolito, jak byłaś wówczas bladą. Nigdy nie udało mi się znaleźć na tę bladość porównania. Myślałem sobie: „Jak ta kobieta może utrzymać się na nogach? Nie musi chyba już mieć ani jednej kropli krwi w żyłach“. Była to bladość nadnaturalna, która ci nadawała pozór istoty bezcielesnej, w tej fali lazuru spływającego z nieba na bruk uliczny. Nie zwróciłem uwagi na mężczyznę, który ci towarzyszył; nie chciałem iść za tobą; nie otrzymałem od ciebie najobojętniejszego choćby spojrzenia... A oto inny szczegół, który sobie przypominam: zatrzymałaś się o kilka kroków dalej, ponieważ latarnik zastąpił drogę na trotuarze. I patrzaj, widzę jeszcze migotanie małego płomyczka na końcu jego drzewca, widzę zapalanie się nagłe gazu, który oblał cię jasnością.
Hipolita uśmiechnęła się, ale z pewnym smutkiem, tym smutkiem, który ściska serce kobiet,