sięgła. Nie myśl nic o głębokości. Płyń, nie śpiesząc się, u mego boku. Tam odetchniesz. Siądziemy sobie; nazbieramy koraliny... Zdecydujże się. Bądź raz odważną.
Niemało trudu kosztowało go, by ukryć swój niepokój. One opierała się, wahała między obawą a kaprysem.
— A jeśli zbraknie mi sił, nim dopłynę?
— Toć będę tam, żeby cię podtrzymać.
— A jeśli i tobie sił nie wystarczy.
— Wystarczy. Widzisz przecie, że skała tak jest blizko.
Uśmiechnięta, spuściła z końców palcy kilka kropel wody na usta.
— Woda taka jest gorzka! — powiedziała, skrzywiwszy się, nadąsana.
Potem ostatni wstręt przemógłszy, zdecydowała się nagle.
— Dobrze! Jestem gotowa.
Serce nie biło jej tak mocno, jak biło serce jej towarzysza. Ponieważ woda była nadzwyczaj spokojna, nieruchoma niemal, pierwsze sążnie przebyła z łatwością. Nagle jednak, z powodu braku doświadczenia, poczęła śpieszyć się i tracić oddech. Za jednym fałszywym ruchem napiła się wody; strach paniczny ją przejął; zaczęła krzyczeć, rzucać się, ponownie zanurzyła się w wodzie.
— Ratuj, Jerzy, ratuj!
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/452
Ta strona została przepisana.