Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/462

Ta strona została przepisana.

— Toż przynajmniej połóżcie go w cienia tam, pod nasypem.
Z uporem powtórzył strażnik:
— Nie należy go ruszać z miejsca.
I nie było nic chyba smutniejszego nad to wątłe, martwe stworzenie, rozciągnięte na głazach i strzeżone przez to bydlę niewzruszone, które powtarzało zawsze tęż samą opowieść, temi samemi słowy, z tym samym giestem, ilekroć doszło do rzucenia kamyka w morze.
— Ot, tam zaledwie...
Nadeszła jakaś kobieta, megera o haczykowa tym nosie, z bezlitosnemi twardemi oczyma i ustami cierpkiemi: matka owego towarzysza. Widoczną była w niej obawa jakaś podejrzliwa, jak gdyby lękała się czy nie zechcą oskarżyć własnego jej syna. Mówiła z cierpkością i zdawała się rozgniewaną niemal na ofiarę.
— Takie już było jego przeznaczenie. Bóg mu powiedział: „Idź do morza i giń tam*.
Giestykulowała gwałtownie.
— Po co tam szedł, kiedy nie umiał pływać?
Jakieś dziecko nietutejsze, syn marynarza, powtórzył wzgardliwie:
— Po co tam szedł? Co innego my, my pływać umiemy...
Nadchodzili znów ludzie, przypatrywali się z obojętną ciekawością, zatrzymywali lub szli dalej. Jedna gromadka stała w pobliżu nasypu kolejowego; inna przypatrywała się z wysokości