Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/466

Ta strona została przepisana.

knię wdowią. Z ciałem przygarbionem, potykała się na nadbrzeżu, krzycząc:
— Syn mój, mój syn!
Wznosiła ręce ku niebu, potem uderzała się po kolanach, wciąż wołając:
— Mój syn!
Jeden ze starszych jej synów, z czerwoną chustką, zawiązaną na szyi, szedł tuż za nią z miną osłupiałą, głupawą, ocierając łzy wierzchem ręki.
Ona dążyła wciąż wybrzeżem, zgarbiona, uderzając dłońmi po kolanach, kierując się tą białą plamą prześcieradła. I przywołując zmarłego wydawała okrzyki jakieś, które nie miały w sobie nic ludzkiego, podobne raczej do skowyczenia zdziczałej suki. W miarę jak się zbliżała, zginała się coraz więcej, niemal szła już teraz na czworakach; doszedłszy, rzuciła się na prześcieradło z straszliwem wyciem.
Podniosła się. Ręką twardą i zczerniałą, ręką stwardniałą w ciężkiej pracy, odkryła trupa. Patrzyła nań przez chwil kilka, nieruchoma, jakby skamieniała. Potem kilkakrotnie, głosem przeraźliwym z całej siły płuc, krzyknęła, jakby chcąc okrzykiem tym obudzić zmarłego:
— Synu mój! Synu mój! Mój synu!
Łkania ją dławiły. Klęcząc, oszalała, uderzała się w boki zaciśniętemi pięściami. Powiodła po zebranych dokoła zrozpaczonemi oczyma. Zda-