Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/469

Ta strona została przepisana.

Ona śpiewała dalej:
— Po cóż ja wydaliłam cię z domu? Po co wysłałam między ludzi? Po co posłałam na śmierć? Wszystko robiłam, by wyżywić ciebie i twoich braci, wszystko, prócz tego jednego, że nie byłam sprzedajną kobietą... I to dla kawałka chleba, zgubiłam ciebie! Tak to, och tak miałeś skończyć! Utopili cię, mój synu!
Wtedy już kobieta z nosem drapieżnego ptaka, w wybuchu gniewu, uniosła spódnicę, weszła do kolan w wodę i poczęła krzyczeć:
— Patrzaj! Doszedł dotąd tylko! Patrzaj!
Woda tu jest jak oliwa. To znak, że miał już przeznaczone umrzeć taką śmiercią.
I dwoma krokami była już napowrót na brzegu.
— Patrzaj, patrzaj! — powtarzała, ukazując na wybrzeżu ślady głębokie człowieka, który wydobywał ciało.
Matka patrzyła osłupiała, ale powiedziałbyś, że nic nie widzi, nic nie rozumie. Po wybuchach rozpacznej boleści, nachodziły ją krótkie chwile, jakby zaćmienia wszelkiej świadomości. Umilkała; chwytała się za rękę lub nogę machinalnym ruchem; ocierała sobie łzy fartuchem czarnym; zdawała uspokajać się. Potem nagle nowy wybuch rozpaczy wstrząsał nią całą, padała na trupa.
— I nie mogę cię zabrać z sobą! Nie mogę zanieść cię na moich rękach do kościoła! Mój synu! Mój synu!