Dotykała go drżącemi dłońmi od stóp do głowy, powolną pieszczotą. Dzika jej męczarnia stawała się łagodną jakąś, słodką, rozpływała się w rozczulenie. Ręka jej chropowata i opalona nabierała niezmiernej pieszczotliwości, kiedy dotykała oczu, ust i czoła syna.
— Jakiś ty piękny! Jakiś ty piękny!
Dotknęła dolnej jego wargi, już sinej zupełnie; a za lekkiem tem dotknięciem, z ust popłynęła piana biaława. Zdjęła mu z rzęsów źdźbło trawy, ostrożnie, tak ostrożnie, jakby się obawiała, że go to może zaboleć.
— Jakiś ty piękny, moje najmilsze kochanie!
Długie one były, niezmiernie długie i jasne bardzo te rzęsy dziecka. Na skronie i policzki lekki meszek kładł złotawe refleksy.
— Nie słyszysz ty mnie? Wstawaj! Chodź ze mną!
Podniosła z ziemi mały kapelusik zużyty, mięki jak łachman. Popatrzała nań, ucałowała. I mówiła:
— Będzie on dla mnie relikwią; nosić go będę zawsze na sercu.
Podniosła pasek czerwony i mówiła:
— Ubierać się w niego będę odtąd zawsze.
Swarliwa kobieta, która nie opuszczała dotąd miejsca wypadku, przywtórzyła skwapliwie:
— Tak, tak, włóż go na siebie.
Sama wyjęła nawet ubranie dziecku z pod gło-
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/470
Ta strona została przepisana.