znowu tę samą zwrotkę, którą niegdyś usypiała go do snu w kolebce.
— Wstań, wstań, Riccangelo, wstań! — powtarzały dokoła kobiety.
Ona nie słuchała ich wcale.
— Mój syn leży na kamieniach, dlaczegóż i ja nie mogłabym leżeć na nich! Och, na kamieniach, synu mój!
— Wstań, Riccangelo! Chodź!
Podniosła się. Popatrzała jeszcze w śmiertelnie bladą twarzyczkę zmarłego, ze straszną jakąś we wzroku siłą. Raz jeszcze przyzwała całą siłą płuc:
— Mój synu! Synu mój! Synu!
Potem własnemi rękoma okryła prześcieradłem martwe zwłoki.
Kobiety zaś otoczyły ją kołem, pociągnęły z sobą nieco dalej w cień skały, zmusiły, by usiadła; jęczały i zawodziły z nią razem.
Powoli widzowie poczęli się oddalać, rozpraszać. Pozostało tylko jeszcze kilka pocieszycielek a także ów człowiek, ubrany w płótniankę, strażnik niewzruszony, oczekujący na sądowników. Słońce kanikularne lało potoki skwaru na wybrzeże, nadając całunowi białość jakąś przerażającą. Przedgórze, ogołocone z roślinności, sterczało w płonącem powietrzu szczytem ostrym, między rafami krętemi. Morze, niezmierne i zielonkawe, wciąż oddychało jednako rytmicznie.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/472
Ta strona została przepisana.