Morze było tak spokojne, niebo tak pogodne, że zdawało się, że życie zatrzymało się w swym biegu. Jasność błękitnawa kładła się równomiernie na wszystkich przedmiotach.
Hipolita weszła do domu i rzuciła się na łóżko. Jerzy pozostał w loggii; siedział na krześle zadumany. Oboje cierpieli, żadne przecież nie mogło z drugiem podzielić się swem zmartwieniem. Czas upływał.
— Czyś mnie wołała? — spytał Jerzy, któremu zdawało się, że posłyszał wymówione swe imię.
— Nie, nie wołałam cię wcale — odpowiedziała.
— Co tam robisz? Usypiasz?
Nie odpowiedziała nic.
Jerzy usiadł napowrót, przymknął na wpół oczy. Myśl jego wracała wciąż ku tamtej górze dalekiej. W ciszy tej czuł ciszę ogrodu osamotnionego i opuszczonego, gdzie cyprysy, wysokie i proste, wznosiły nieruchome swe korony w niebo, pobożnie, jak gromnice na ołtarzu; gdzie przez okna pustką stojących pokojów, nietykanych jak relikwiarze, spływała iście religijna słodycz wspomnień.
I stanął znowu przed nim ów człowiek smutny i zamyślony, ta twarz przejęta męzkim smutkiem, którą pukiel białych włosów, zwieszający się nad czołem, wmieszany w gęstwę włosów czarnych, szczególniej czynił wyrazistą.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/477
Ta strona została przepisana.