Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/495

Ta strona została przepisana.

pokochać Izoldę na zawsze, żyć wiecznie dla niej tylko samej?“ I wkraczali już w cień nieskończony. Świat pozorów niknął im z przed oczu. „Zatem — mówił Trystan — umarliśmy, nie chcąc żyć inaczej jak dla miłości, nieroździelni, zawsze zjednoczeni, bez końca, bez przebudzenia, bez trwogi, bez nazwy, na łonie miłości...“ Słowa słychać było wyraźnie na podkładzie pianissima orkiestry. Nową ekstazą zapłonęły serca kochanków, poryw ten unosił ich aż w progi czarownego państwa nocnych cieniów. Kosztowali zawczasu już szczęśliwości unicestwienia, czuli się oswobodzeni od ciężaru swych osób, czuli jak materya ich się uduchawia, rozpływa i ulatuje, rozproszona w radości bez końca.
„Bez końca, bez przebudzenia, bez trwogi, bez imienia...“ „Strzeżcie się! Strzeżcie się! Oto noc ustępuje już dniowi — oznajmiała z wysokości Brangania niewidzialna. — Strzeżcie się!“
I dreszcz porannego szronu przechodzi park cały, budzi kwiaty. Chłodne światło zorzy w stępuje na niebo, przysłaniając gwiazdy, które drżą silniej.
„Strzeżcie się!“ Daremną jest przestroga wiernej straży. Oni nie słyszą nic, nie słuchają; nie chcą, nie mogą się zbudzić. Pod groźbą dnia, oni coraz głębiej brną wciąż w tę ciemność, do której nie przedziera się nigdy żaden blask jutrzenki. „Niechaj na wieki noc nas spowije!“ I wir harmonii otacza ich swemi dźwięki, dławi