Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/5

Ta strona została skorygowana.

W to marcowe popołudnie, Pincio było nieomal opustoszałe. Rzadkie odgłosy zamierały w powietrzu szarem i zgłuszonem.
— Tak jak myślałem — przemówił Jerzy. — Ktoś się zabił.
Zatrzymali się w pobliżu zebranych. Wszyscy widzowie utkwione mieli spojrzenia w bruku. Byli to wyrobnicy bez zajęcia. Różnorodne ich twarze, nie wyrażały ni współczucia, ni smutku a nieruchomość wzroku nadawała oczom rodzaj zwierzęcego jakiegoś osłupienia.
Nadszedł młody chłopak, ciekaw widzieć co się to stało. Ale nie pochylił się jeszcze nad balustradą, kiedy już go zainterpelował jakiś sąsiad nieokreślonym tonem, w którym brzmiała radość i szyderstwo równocześnie, jak gdyby ten człowiek był wielce zadowolony, że nikt już nie może nacieszyć się widowiskiem.
— Zapóźno! Zabrano go już.
— Dokąd?
— Do Santa Maria del Popolo.
— Umarłego?
— Tak, umarłego.
Inne jakieś indywiduum, wychudłe i zielonawe, z szerokim szalikiem, okręconym około szyi, wychyliło się nieco po za balustradę; potem, wyjmując z ust fajeczkę, zapytał na cały głos:
— Co to leży na ziemi?
Miał usta wykręcone na jedną stronę, otoczone ciemniejszym paskiem jakby spalenizny, ścią-