Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/501

Ta strona została przepisana.

tów woni. Uśmiech jej śle mi boskie pocieszenie; przynosi mi ona ochłodę najwyższą...“
Tak wzywał jej, tak ją widział swemi oczyma, zamkniętemi już odtąd na światło powszechne, tę czarodziejkę, tę władczynię wszech-balsamów, tę lekarkę ran wszystkich. „Ona nadchodzi, nadchodzi już! Kurwenalu, czy ty jej nie widzisz, czy nie widzisz?“
A fale poruszone mistycznej zatoki, powtarzały niejasno z swych głębi wszystkie już zasłyszane melodye, mięszały je z sobą, unosiły w dal, zatapiały w otchłani, odtrącały znowu, wyrzucały na powierzchnię, łamały na tysiące atomów i te, co wyrażały udręczenie decydującego spotkania na pokładzie statku; i te, w których słyszało się bulgotanie miłosnego napoju, wlewanego do złotej czary lub szmer arteryj, które ogarniał ogień napoju; i te, gdzie się słyszało tajemnicze tchnienie nocy letniej, zapraszającej do rozkoszy bez końca, wszystkie melodye z wszystkiemi obrazami, z wspomnieniami wszystkiemi. A z tej niezmiernej powodzi, wybijała się owa melodya fatalna, dumna, przepotężna, nieubłagana, powtarzająca w odstępach okrutną groźbę: „Pragnąć, pragnąć, pragnąć aż do śmierci; ale nie umierać z pragnienia!“
„Statek zarzuca kotwicę! Izolda, to Izolda! Rzuca się ku wybrzeżu!“ — woła Kurwenal z wysokości wieży. I w upojeniu radości, Trystan zrywa zawiązki z rany, podnieca krew swą, by