Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/506

Ta strona została przepisana.

lepiej nad niego nie mógł zmierzyć ni pojąć głębokości dramatu wewnętrznego, w którym bohater zadumany utracił swe siły. Nikt nadeń również nie mógł lepiej zrozumieć krzyku rozpacznego ofiary: „Ten napój straszliwy, co mnie skazuje na męki, wszakże to ja, ja sam go wytworzyłem“
Wówczas to podjął się zadania pociągnięcia i skłonienia kochanki do myśli, która go zajmowała głównie. Pragnął nakłonić ją, by wraz z nim szukała śmierci tajemniczej a słodkiej w to czyste urocze nadadryatyckie lato, pełne przezrocza i woni. Wielka fraza miłości, która rozwijała się tak szerokim kręgiem dokoła przeobrażenia Izoldy, poczęła w okrąg swego czaru zamykać Hipolitę. Powtarzała ją ona bezprzestannie cichym głosem, czasami głośno nawet z jakimś porywającym zawsze okrzykiem.
— Czy nie chciałabyś umrzeć śmiercią Izoldy? — spytał ją Jerzy z uśmiechem.
— Chciałabym — odpowiedziała. — Ale na ziemi nie umiera się w taki sposób.
— A gdybym ja umarł, ja? — mówił dalej, wciąż uśmiechniony. Gdybyś mnie zobaczyła umarłym w rzeczywistości, nie we śnie?
— Wydaje mi się, że umarłabym również, ale z rozpaczy.
— A gdybym ci zaproponował, abyś umarła wraz ze mną, równocześnie, w tenże sam sposób?