Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/51

Ta strona została przepisana.

— Ci mędrcy słuchali muzyki z zapałem iście religijnym; niektórzy przybrali pozę natchnioną; inni dokonywali mimowiednych ruchów, naśladując dyrektora chórów; inni z cicha łączyli głos swój ze śpiewem chóru Chór, głosy męzkie i głosy kobiece, zajmował trybunę z pomalowanego drzewa, na której pozostały zaledwie tu i owdzie ślady złocenia. Na przodzie młode dziewczęta tworzyły grupę z partycyami, trzymanemi na wysokości twarzy. Na dole, na pulpitach skrzypków, ordynarnych, paliły się świece, złote plamy na tle błękitnawego cienia. Tu i owdzie drobne ich płomyki odbijały się na połyskujących skrzynkach instrumentów, migotały świetlanym punkcikiem na brzegu smyczka. Aleksander Memmi, nieco sztywny, łysy, z krótko przystrzyżoną czarną brodą, w złotych okularach, stojący naprzeciw orkiestry, wybijał takt ruchem surowym i umiarkowanym. Przy końcu każdej sztuki szmer podnosił się w kaplicy i śmiechy źle hamowane dolatywały z trybuny, pośród szelestu nót, których strony przewracano. Kiedy niebo się wyjaśniało, bladły płomyki świec a krzyż bardzo wysoki, który figurował niegdyś na procesyach uroczystych, odcinał się od muru smugą światła. Głowy śnieżne i łyse słuchaczy połyskiwały na tle dębowych stalli. Potem, nagle, z nową zmianą na niebie, zmrok znów poczynał kłaść się na przedmiotach, niby lekka mgła. Fale zaledwie dostrzegałaś subtelnych wyziewów — kadzideł, czy