Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/511

Ta strona została przepisana.

wie bezustannie wirowało mu jedno wciąż pytanie: „Mamże sam umierać? Mamże sam tylko umierać?“
Drgnął, kiedy Hipolita dotknęła jego twarzy i otoczyła mu ramieniem szyję.
— Przestraszyłam cię? — spytała.
Widząc go znikającego w coraz to głębszym cieniu, co się kładł we framudze drzwi, szczególniejszy zdjął ją niepokój i wstała, by go ucałować.
— O czem myślisz? Co ci jest? Dlaczego jesteś tak dziwnym dzisiaj?
Przemawiała doń słodkim pieszczotliwym głosem, trzymając go wciąż w uścisku, okrywając pocałunkami skronie. W ciemności widział tajemniczą bladość tej twarzy, blask jej oczu. Drżenie niepokonane go przejęło.
— Drżysz? Co ci jest? Co tobie?
Wypuściła go z uścisku, poszukała świecy na stole i zapaliła ją. Podeszła bliżej, niespokojna, ujęła obie jego ręce.
— Tyś chory?
— Tak — wybąknął — jakiś nieswój dziś jestem. To widocznie znowu jeden z tych moich dni niedobrych.
Nie po raz to pierwszy słyszała, że się skarżył na cierpienia fizyczne, na jakieś bóle głuche w całem ciele, na szarpania i mrowia, przebiegające wszystkie członki, na zawroty głowy i duszność. Wydawało się jej, że to cierpienia