urojone; widziała w nich tylko wyniki zwykłej jego melancholii i zbytniego oddawania się rozmyślaniom, a na to nie znała lepszego lekarstwa nad pieszczoty, śmiech, igraszki.
— Co cię boli?
— Nie umiałbym powiedzieć.
— A, co ja, to znam dobrze przyczynę twojej choroby... Muzyka podnieca cię zanadto. Trzeba będzie na jaki tydzień przynajmniej jej zaprzestać.
— Nie będziemy więc grywać.
— Nic a nic już.
I podeszła do fortepianu, spuściła jego klapę na klawisze, zamknęła na zamek i schowała kluczyk do kieszeni.
— Od jutra rozpoczniemy dalekie nasze wycieczki; całe ranki spędzać będziemy na wybrzeżu. Dobrze? A teraz chodź do loggii.
Pociągnęła go z sobą czułym gestem.
— Patrz, jaki wieczór piękny! Czujesz, jaki rozkoszny zapach idzie od skał?
Wdychała słonawe wyziewy, z dreszczem, przyciskając się do jego ramienia.
— Mamy tu wszystko, aby być szczęśliwymi a ty tymczasem... Jak ty kiedyś żałować będziesz tego czasu, kiedy już przejdzie! Dni ubiegają.
Niezadługo będzie już trzy miesiące, jak tu zamieszkujemy.
— Czy zamierzasz już mnie opuścić? — spytał zaniepokojony, podejrzliwy.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/512
Ta strona została przepisana.