I śmiech naiwny ciężarnej kobiety pobiegł w górę, w spokojnem powietrzu. Jerzy uczestniczył w tej wesołości i okazywał to jawnie. Zmiana nagła jego humoru była widoczną. Nalał sobie wina i wypił je duszkiem. Usiłował pokonać wstręt swój do jedzenia, ten wstręt, który w ostatnich czasach przybrał tak poważne rozmiary, że częstokroć sam już nawet widok wpół surowego mięsa był dlań nie do zniesienia.
— Wszakże ci lepiej, nieprawdaż? — spytała Hipolita, pochylając się ku niemu i przysuwając nawet cokolwiek krzesło, by się doń zbliżyć.
— Tak, teraz jest mi już lepiej.
I nową wychylił szklankę.
— Patrz! — zawołała. — Patrz, jak Ortone wygląda uroczyście!
I oboje popatrzyli ku miastu w oddali, uwieńczonemu aureolą sztucznych ogni, na wzgórzu, którego kontur wydłużony zarysowywał się na tle ponurej ciemności morza. Grupy balonów świetlanych, podobne do konstelacyj płomiennych, wznosiły się zwolna w spokojnem powietrzu; zdawało się, że się mnożą z każdą chwilą, zaludniając cały ten brzeg nadmorski nieba.
— W tych dniach — ozwał się — siostra moja, Krystyna, jest w Ortone u swych krewnych, Vallereggiów.
— Pisała do ciebie?
— Tak.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/515
Ta strona została przepisana.