Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/52

Ta strona została przepisana.

benzoesu? — rozpływała się po nawie. Na jedynym ołtarzu, w wazonach szklanych, dwa bukiety fijołków, cokolwiek przywiędłych, ziały wonią wiosny a podwójny ten zapach zamierający był jakby poezyą snów, które muzyka wywoływała w duszach starców, kiedy tymczasem tuż obok nich, w innych zupełnie duszach, wykwitały inne zgoła marzenia: była to niby jutrzenka na topniejących śniegach.
Lubował się w odtwarzaniu tej sceny, w poetyzowaniu jej, w ogrzewaniu powiewem lirycznym.
— Nie jestże to nieprawdopodobnem, nie do wiary niemal? — zawołał. — W Rzymie, w tem mieście bezwładności intelektualnej, mistrz muzyki buddysta, który wydał dwa tomy szkiców o filozofii Schopenhauera, dopuszcza się zbytku takiego, że mszę Sebastyana Bacha każe wykonywać dla własnej wyłącznie przyjemności, w tajemniczej kaplicy, przed audytoryum wielkich uczonych melomanów, których córki śpiewają na chórze. Nie jestże to jakby kartka z Hoffmana? W wiosenne popołudnie, nieco szare, ale ciepłe, ci starzy filozofowie opuszczają laboratorya, gdzie walczyli zawzięcie, by wydrzeć życiu jedną z jego tajemnic i zgromadzają się w ukrytej kaplicy, by zadowolić aż do upojenia namiętność, która zbliża do siebie ich serca, by się wznieść ponad życie, by przeżyć idealnie jedną chwilę w krainie snów. I pośród tego koncylium starców, wytwor-