Kandya przybiegła z lampą. Poczęli szukać w głębi paki i znaleźli jeszcze dwie butelki z srebrnemi szyjkami, ostatnie.
— Są! — zawołała Hipolita, podniecona już tem poszukiwaniem. — Są! Dwie jeszcze!
I podniosła je, błyszczące, ku lampie.
— Chodźmy.
Kiedy wybiegała ze śmiechem, potrąciła o brzuch Kandyi i popatrzała z komicznym ambarasem na olbrzymią przeszkodę.
— Niech cię Bóg błogosławi! — rzekła. — Urodzisz chyba jakiegoś kolosa. I kiedyż to?
— E, pani, lada chwila już — odpowiedziała Kandya — tej nocy może jeszcze.
— Dzisiejszej nocy?
— Dostaję już lekkich boleści...
— Przywołaj mnie. Chciałabym być przy tobie...
— Dlaczego chcesz, signora, sprawiać sobie taki kłopot? Matka miała ich dwadzieścia dwoje...
I synowa Cybeli siedemdziesięcioletniej, aby dosadniej wyrazić cyfrę, po czterykroć wyciągnęła rękę z otwartemi palcami dłoni a potem jak widły wysunęła wielki palec z wskazującym.
— Dwadzieścia dwoje! — powtórzyła, a jej zęby zdrowe, zaświeciły w uśmiechu.
Potem obrzucając spojrzeniem Hipolitę, dodała:
— A ty co się spodziewasz?
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/524
Ta strona została przepisana.