owoce, różowe z jednej strony, jak gdyby je pomalowała ostatnia zorza, widząc je tak dojrzałe wiszące na gałęzi. Ta szczególniejsza rosa zdawała się je ożywiać.
— Jakaż cudna! — zawołała biorąc najokazalszą.
I nieździerając skórki, ugryzła żarłocznie. Sok pociekł jej z kącików ust, żółty jak miód płynny.
— Ugryź ty teraz!
I podała swemu kochankowi brzoskwinię ociekającą, tym samym giestem, jakim niegdyś podała mu resztę chleba pod dębem, w zmroku dnia pierwszego.
To wspomnienie zbudziło się w pamięci Jerzego i doznał potrzeby podzielenia się z niem.
— Przypominasz sobie — rzekł — czy przypominasz ty sobie, jak pierwszego wieczora nadgryzłaś chleb, prosto z pieca wyjęty i podałaś mi go potem gorący i wilgotny? Przypominasz to sobie? Jakimż wówczas wydał mi się on dobrym.
— Wszystko pamiętam. Mogłażbym zapomnieć najdrobniejszego choćby szczegółu dnia tego?
I w myśli stanęła jej ścieżka wysypana kwiatem janowcu, ten tak świeży i delikatny hołd rzucony na jej drogę. Przez kilka chwil pozostała zamyślona, z tą wizyą poetyczną, przed oczyma.
— Janowiec! — poszepnęła z uśmiechem żalu nieprzewidzianego.
Potem dodała:
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/526
Ta strona została przepisana.