Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/527

Ta strona została przepisana.

— A ty czy pamiętasz całe wzgórze okryte żółtym płaszczem kwiecia; zapach jego odurzał.
Dodała po chwili milczenia jeszcze:
— Co to za dziwna roślina! Dziś, patrząc na nią i widząc ten krzak rosochaty, któż mógłby wyobrazić sobie tę wspaniałość?
Wszędy na swych spacerach, spotykali te krzaki, których długie spiczaste łodygi dźwigały u szczytu czarne strączki, pokryte białawym puszkiem; każdy strączek zawierał ziarna i dawał schronienie robakowi, zielonkawego koloru.
— Pij — mówił Jerzy, nalewając szumiące wino w nowe czarki.
— Piję na przyszłą wiosnę naszej miłości! — zawołała Hipolita.
I spełniła kielich do ostatniej kropli.
Jerzy napełnił natychmiast opróżnioną czarkę.
Ona zanurzyła palce w pudełko z cukierkami, pytając:
— Jaki wolisz, różany czy z ambrą?...
Były to konfitury wschodnie, przysłane przez Adolfa Astorgi; rodzaj ciasta, koloru ambry lub koloru róży, posypane pyłkiem pistacyj, tak wonne, że w ustach sprawiały złudzenie jakiegoś kwiatu mięsistego a w miód obfitego.
— Kto to wie, gdzie jest „Don Juan“ w tej chwili? — ozwał się Jerzy, przyjmując cukierek z palców Hipolity, białych od cukru.