— Jak ci ręka drży! — zauważyła Hipolita, patrząc nań.
— To prawda — rzekł ze skrzywieniem, które oznaczać miało uśmiech. — Już cokolwiek zaszumiało mi w głowie, wiesz co? A ty nie pijesz, zdrajczyni!
Zaśmiała się, wypiła po raz trzeci, zdjęta wesołością dziecięcą na myśl, że się upije, że czuć będzie jak zwolna zaćmiewać jej się poczną wszystkie władze umysłu. Już opar wina począł działać na nią. Demon histeryczny zaczynał ją ogarniać.
— Patrz jak mi ręce zczerniały! — zawołała podnosząc w górę szerokie rękawy, aż po nad łokcie. Ale przypatrz się moim dłoniom!
Jakkolwiek miała karnacyę brunetek, barwy złota gorącej i matowej, skóra rąk była u niej niezmiernie delikatną, znacznie jaśniejszą, dziwną jakąś bladością. Słońce opaliło tę część ramienia, z którą się stykało; dołem wszakże ręce pozostały blade. A na delikatnej bladości, przeświecały żyłki subtelne a przecież dokładnie widoczne mocnego lazuru, który wpadał nieco we fiolet. Jerzy powtarzał sobie często słowa Kleopatry do włoskiego wysłańca: „Patrza!, masz tu najbłękitniejsze moje żyłki do ucałowania“.
Hipolita wyciągnęła ku niemu obie dłonie i rzekła:
— Ucałuj!“
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/531
Ta strona została przepisana.