Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/538

Ta strona została przepisana.

tne usta. Ruchem instynktownym, którego nie mógł pohamować, odsunął ją i sam się cofnął. Ona zaśmiała się tym śmiechem szczególniejszym, ironicznym i bezwstydnym zarazem, który świecił i dzwonił na jej zębach, ilekroć kochanek przeciwstawiał jej żądzy odmowę. I posłyszał znów powolne, czyste sylaby: „Przez obawę moich pocałunków!“
Łoskot głuchy, zmięszany z wyraźnemi strzałami, dobiegł znów od strony oświetlonego miasta. Była to nowa serya rakiet. Hipolita zwróciła się ku widowisku.
— Patrzaj! Powiedziałby kto, że Ortone się pali.
Szeroka łuna czerwona zalewała coraz dalej niebo, odbijając się w wodach; a pośród tej czerwoności rysowały się wyraźnie kontury płonącego miasta.
Race tryskały bezprzestannem światłem złotem; bomby pękały, zamieniając się w szerokie, wspaniałe róże ognia.
„Czyżbym miał przeżyć jeszcze tę noc? — zadawał sobie Jerzy pytanie. — Czyżbym miał jutro rozpocząć znów życie? I na jak długo, dopóki jeszcze?“ Gorzki niesmak, równający się mdłości, nienawiść dzika nieomal występowała z samej głębi jego istoty, na myśl, że na przyszłą noc, miałby jeszcze mieć obok siebie, na tej samej poduszce tę kobietę, że słyszeć będzie jeszcze w bezsennych chwilach oddech śpiącej, że czuć